Recenzja książka Barbary Pachl- Eberhart „Cztery minus trzy. Jak powracałam do życia po utracie najbliższych”.
Lubię książki, których wartka akcja przyciąga uwagę i zmusza do czytania do późnej nocy, mimo świadomości, że rano trzeba wstać do pracy. Lubię też takie, w których najważniejsze jest słowo i tymi się delektuję, czytając niektóre zdania kilka razy, ciesząc się pięknymi sformułowaniami, dowcipnymi opisami, trafnymi spostrzeżeniami.
Książka Barbary Pachl- Eberhart „Cztery minus trzy” nie należy według mnie do żadnej
z tych kategorii. Mogę nawet powiedzieć, że wcale mi się nie podobała! A jednak dobrze, że ją przeczytałam, mimo że przedświąteczna pora zupełnie nie nastrajała do zajęcia się takim poważnym tematem. Kiedy zapoznałam się z opisem na okładce, spodziewałam się łzawej, rozdzierającej serce historii. A jednak się pomyliłam… Autorka książki z ogromną szczerością i odwagą opisuje swoją historię. Oto w ciągu kilku dni traci ukochanego męża
i dwoje małych dzieci. Niewyobrażalne nieszczęście! Czytając trudno powstrzymać łzy. Mój umysł cofa się nawet przed próbą zobaczenia siebie w takiej sytuacji, przed wyobrażeniem sobie takiego dramatu! A jednak książka nie epatuje cierpieniem. Owszem, główna bohaterka cierpi, ale jakoś tak inaczej, niż przewidują to utarte schematy.
Kiedy zgodziła się na odłączenie swojego synka od aparatury podtrzymującej pracę jego serca, urządziła mu spokojne, godne pożegnanie z udziałem rodziny i swoich kolegów klaunów. Również pogrzeb swoich bliskich zaplanowała po swojemu: w ostatniej drodze Heliemu, Fini i Thimo znów towarzyszyli kolorowo ubrani klauni, baloniki i wybrana przez nią muzyka, a potem w jej ogrodzie odbyło się przyjęcie, na które mógł przyjść każdy, kto czuł taką potrzebę. Kilka dni po tragicznym wypadku do wszystkich znajomych wysłała mail, w którym przedstawiła swoją sytuację. Nie zamknęła się w rozpaczy, ale wysłała do ludzi bardzo konkretny sygnał, że jest jej ciężko i potrzebuje pomocy, że nie chce, żeby czyjaś obawa o zranienie jej uczuć powodowała, że ktoś będzie się od niej odsuwał. Na taki krok mogła sobie pozwolić osoba otwarta, kochająca ludzi. Wiele za to zyskała: obecność innych, ich wsparcie nie tylko psychiczne, ale obejmujące też bardzo konkretne zadania, które wcześniej wykonywał mąż, a które – kiedy go zabrakło – okazały się trudnościami ponad jej możliwości.
Barbara Pachl-Eberhart wykonała w ciągu roku, który opisuje w swojej książce, ogromną pracę. Nauczyła się żyć po swojej tragedii. Nie starała się jej zaprzeczyć, wyprzeć ze swojej świadomości. Nie pogrążyła się też w otchłani rozpaczy. Wymagało to bardzo dużo wysiłku, ale ona podeszła do tego z założeniem, że życie jest warte tego, żeby się o nie starać, mimo że miała chwile zwątpienia, kiedy najprostszym rozwiązaniem wydawało się po prostu nie wstawać z łóżka, odciąć się od innych i płakać, bo przecież ma do tego prawo. Na pewno pomagało jej poczucie, że jej bliscy nadal z nią są, że się nią opiekują. Nawet jeśli komuś – tak jak mnie – wydaje się to nieprawdopodobne i naiwne, to miała i ma prawo w to wierzyć. Pomagało jej też i to, że potrafiła poprosić o pomoc, choć zdawała sobie sprawę, że nie będzie w stanie się za nią odwdzięczyć i dała temu wyraz pisząc kolejny mail do wszystkich swoich znajomych.
Trudno mi się brnęło przez tę książkę, ale warto było, choćby dlatego, że mogłam dzięki niej zmierzyć się z uprzedzeniami i stereotypami, które ku mojemu niemiłemu zaskoczeniu jednak we mnie tkwią. Przykład? Zdenerwowałam się czytając o planach urodzenia trzeciego dziecka, żeby w jakiś sposób przedłużyć obecność w swoim życiu tego, które zmarło. Co za straszny pomysł obciążać malutkiego człowieka takim brzemieniem! I zaraz sama siebie strofowałam – jakie mam prawo oceniać pomysły czy działania zrozpaczonej matki… Obruszyłam się, kiedy przeczytałam, że bohaterka jeszcze przed upływem roku (!) po śmierci męża poznała człowieka, z którym nawiązała bliską relację. Jak to – myślałam sobie – tak szybko pocieszyła się po takim ideale, jakim według jej opisu był Heli??!! A potem się zawstydziłam… Jakież ja mam prawo oceniać, kiedy jest dobry czas na kolejną miłość… Przecież podziwiałam panią Pachl-Eberhart za to, że nie zatrzasnęła serca do końca swych dni i że nie zatruwała swoją rozpaczą wszystkich wokół, żyjąc z myślą „nikt nie cierpi tak jak ja! co wy tam wiecie o prawdziwym cierpieniu!”. Znam takie osoby i wiem, że one ale i osoby z ich otoczenia są bardzo nieszczęśliwe.
Śledząc historię zawartą w książce „Cztery minus trzy” wielokrotnie powtarzałam sobie, że każdy przeżywa żałobę na swój sposób. Czasami sama siebie musiałam o tym przekonywać. Przyznaję rację autorce, że nowe życie, nowa miłość nie przyjechała do niej wraz z księciem na białym koniu, że zapracowała sobie na nie, starając się każdego dnia bez swoich ukochanych bliskich widzieć urodę życia. W tym sensie można powiedzieć, że jest to książka optymistyczna. Można tak stwierdzić również i dlatego, że – jak powiedziała jedna z moich koleżanek z DKK – czytając takie historie oceniamy swoje nieszczęścia właściwą dla nich miarą. A ja sama staram się jeszcze bardziej niż dotąd pożegnać ciepłym słowem czy gestem wychodzącego z domu męża czy dzieci…
Anna Leska
DKK Chęciny