„Ciemno, prawie noc” Joanny Bator to kosmos. Całe galaktyki! Wyobraźnia autorki imponuje gigantycznymi możliwościami. Jednak nie tylko bujna imaginacja zasługuje tu na czytelniczy zachwyt. Również podjęty temat – zagadnienie walki ze złem – budzi ogromny szacunek. Dodając do powyższego wspaniały styl i język powieści – mamy komplet, dzieło bliskie ideału.
W moim odczuciu książka Joanny Bator bardzo głośno krzyczy, że zło jest zaraźliwe. Ktoś, kogo zgwałcono, pobito, poniżono – będzie odtąd psuć innych. Autorka przedstawia historię, w której niezwykle wyraźnie uświadamia konieczność przeciwstawiania się podłości, agresji, przemocy. Można więc śmiało pokusić się o stwierdzenie, że prezentowana powieść jest swoistym manifestem antyprzemocowym, a także wyrazem nadziei, że nikczemność można skutecznie zwalczać, czemu laureatka Literackiej Nagrody Nike daje wyraz słowami: „Wierzę, że trzeba zapobiegać okrucieństwu i robić swoje najlepiej jak się da.”
Podczas czytania lektury włosy jeżyły mi się na głowie, dostawałam notorycznie gęsiej skórki. Miałam wrażenie, jakbym „doznała odlotu” po zjedzeniu ciasteczek z marihuaną, podobnych do tych, które bohaterka książki, Alicja, dostała od swej przyjaciółki, rudej transy – Celestyny. Nie przesadzam – ta książka to haj nad haje…
Powieść „Ciemno, prawie noc” zgodnie z określeniami zawartymi w tytule jest bardzo mroczna, ale mroczna w nader pociągający sposób. Nie może być inaczej, skoro autorka wyjątkowo ciekawie i sugestywnie namalowała obraz walki dobra z demonami zasiedlającymi ludzkie dusze, a także hulającymi w szeroko rozumianym otoczeniu pod postacią „ektoplazmy”. Dobroć ma swój azyl w kociarach przemykających chyłkiem przez powieść pod postaciami miłych staruszek taszczących torby kocich chrupek. Zło zaś przybrało postać ohydnych kotojadów z Pawłem Kupczykiem na czele.
Fabuła książki, w bardzo ogólnym zarysie, przedstawia się następująco. Dziennikarka Alicja Tabor, zwana też Wielbłądką, Pancernikiem albo Niedobitkiem, wraca do rodzinnego Wałbrzycha, do starego przedwojennego domu, pełnego duchów i smutnych wspomnień. Ma misję. Musi napisać reportaż o serii niewyjaśnionych zdarzeń, o zniknięciu trójki niekochanych dzieci; Andżeliki, Patryka i Kalinki.
Alicja obserwuje równocześnie ogarnięte dziwnym religijnym szaleństwem ubogie społeczeństwo Wałbrzycha, które pod wodzą Kołka, a następnie Łabędzia histerycznie szuka ratunku w chorej religijności, żądając wystawienia pomnika Matki Boskiej Bolesnej w centrum miasta. Swoje frustracje, lęki, kompleksy i pielęgnowane przez pokolenia okrucieństwo ludzie „wylewają” podczas pikiet i na forach internetowych.
Autorka suto zaprawiła powieść, odpychającymi w swej wymowie, komentarzami internautów. Myślę, że był to dobry pomysł, ale miał też wadę. Pisarka pokazała wyraźnie mechanizmy budzenia się zła, fanatyzmu wszelkiej maści opartego na chamstwie, ignorancji, zabobonie i nietolerancji inności drugiego człowieka. Jednak, moim zdaniem, nieco przesadziła z ilością. Przyznam się, że po pewnym czasie strony z wirtualnym bluzgiem po prostu omijałam.
Ważna rzecz, Alicja prowadzi obok zleconego służbowo – drugie, prywatne śledztwo. Poszukuje prawdy o sobie samej, o rodzinnej tragedii, która stała się jej udziałem dawno temu. Poszukiwania te zakończone zaskakującymi odkryciami, stanowią główną oś powieści, wokół której kręci się cała reszta historii, wątków i dziwnych postaci.
Dostajemy w prezencie galerię niezwykłych istot – uwielbiającą bieganie i wsłuchiwanie się w ludzkie opowieści kruchą, a jednocześnie silną Wielbłądkę o odstających uszach, skrzywdzoną Ewę, księżnę Daisy z przepastnym sznurem pereł, piękną bibliotekarkę Celestynę, która kiedyś była małym sympatycznym Czesiem, wiecznie nieobecnego ojca bezowocnie tropiącego skarby zamku Książ, oskalpowanego przez Sowietów pana Alberta, wielbicielkę jedzenia i opery Ludmiłę, brutalnie zgwałcone dziewczynki, nierzeczywistego Daniela, kociary i wiele, naprawdę wiele innych intrygujących wytworów wyobraźni autorki.
Czas akcji „Ciemno, prawie noc” przypada na listopad, nazwany pięknie przez Joannę Bator – pęknięciem między jesienią a zimą, czasem, kiedy „otwierają się przejścia”.
Powieść ta przywiodła mi na myśl nocną wędrówkę przez stary zapuszczony ogród. Z wadliwą latarką, która raz gaśnie, raz się zapala, oświetlając niespodziewanie nikłym światłem poszczególne partie ogrodu, wzbogacając doznania słuchowe i zapachowe – wzrokowymi. Gdzieś w pobliżu pohukuje sowa, w dali złowieszczo wyją psy, a pod stopami wciąż coś niepokojąco uwiera i trzeszczy. Mdły zapach kwiatów miesza się z wonią butwiejących liści i wilgotnej ziemi. Wraz ze smugą światła oczom wędrowca ukazują się dziwne, a zarazem tajemnicze i intrygujące zakamarki, wnęki, kamienne murki, altany, rabaty i liczne boczne ścieżki. Czasem „dusza wskakuje na ramię”, bo w ciemności pojawiają się nagle dwa świecące punkty – oczy czarnego kota, który niespodziewanie przebiegł drogę zwiedzającemu ogród. Włóczędze zdarza się zdusić okrzyk przerażenia, bo po ścieżce wije się syczący wrogo wąż, albo zakląć po niechcianym zderzeniu z grubą paskudną pajęczyną.
Jak rozumieć zastosowaną symbolikę porównania? Otóż wędrowcem jest czytelnik, ogrodnikiem autorka, a fascynującym, mrocznym ogrodem – książka. Światło latarki to przepiękny styl autorki, jej bogaty w metaforykę, plastyczny język.
Przedstawiana książka kojarzy mi się także z baśnią, konkretnie z „Alicją w Krainie Czarów”. Nie tylko z powodu zbieżności imion bohaterek. Alicja Tabor wracając do domu, wpada w jakiś dziwny absurdalny, czasoprzestrzenny tunel, w którym spotyka całą plejadę cudaków, przerysowanych postaci z pogranicza fantastyki, groteski albo horroru – sprzedawców kości, pokoje, których nie ma, tysiące nieszczęsnych dusz więźniów obozów i ohydnych kotojadów odpowiedzialnych za najróżniejsze potworności. W pewnym miejscu narracji autorka puszcza oko do czytelnika, wyraźnie nawiązując do wspomnianej baśni – nazywa sklep zoologiczny – „Króliczą Norą”.
„Ciemno prawie noc” to dzieło wielowymiarowe. To specyficzny mix gatunków literackich (zaryzykuję określenie: powieść psychologiczno-obyczajowo-satyryczno-sensacyjno-kryminalna), a zarazem pewnego rodzaju zabawa konwencją – baśni i realizmu. To również galeria przeróżnych wątków, niesamowitych opowieści, które mogłyby z powodzeniem żyć własnym życiem, a także zestaw wspaniałych wyrazistych postaci.
Odnośnie autonomicznych historii zawartych w „Ciemno…”, najbardziej urzekła mnie opowieść o Patryku Miłce, jednym z zaginionych dzieci. Rodzice, niestety, wykreślili chłopca ze swojego życia. Pozostawili go schorowanej babci, która okazała się mądrzejsza i sprytniejsza niż legendarny król Salomon. Po cichu, bez udziału bezdusznych instytucji, powołała do życia szczęśliwą rodzinę… Zwracam szczególną uwagę na ten wątek, ponieważ wiele osób w naszym DKK, podkreślało, że w „Ciemno, prawie noc” nie ma żadnego jaśniejszego momentu, że powieść odpycha porażającym trupistycznym naturalizmem.
Powieść o kociarach i kotojadach oczarowała mnie i sprawiła ogromną czytelniczą radość. Wiele nad nią dumałam i zastanawiałam się jak napisać recenzję, która choć w minimalnym stopniu odda spektakularność tej lektury. Sądzę, że nic tego nie zrobi lepiej jak zetknięcie się z nią sam na sam. Bardzo polecam.
Jolanta Domagała
Dyskusyjny Klub Książki „Czytam, bo lubię !”